znaleźć świetnie wyposażoną informację
turystyczną z mnóstwem wskazówek gdzie spać, gdzie jeść i dokąd pojechać na rowerze. To też ważne. Pojechać na pole i pogapić się jak wino rośnie. To może być miłe.
Jadąc dalej nie mam wyjścia. Dojeżdżam do Wiednia. Mijam
przedmieścia, wśród których wyrastają pierwsze budy z wurstlami (jedna z nich opatrzona jest nawet szyldem Greek Tavern Wurstel, co jednoznacznie świadczy o przynależności jej właściciela do kręgu kultury śródziemnomorskiej.
Patrzę na stare kobiety, które
handlują cebulą na kilogramy i domowym winem na litry. Nic nie zapowiada wizyty w ultranowoczesnej metropolii Europy. Wreszcie jestem. Schonbrunn i księżniczka Sissy. Franciszek Józef i szaleństwo architekta Hundertwasserhaus. Kanapki od Trześniewskiego
i wizyta w Albertinie, miejscu gdzie można sycić wzrok łatwym w konsumpcji francuskim impresjonizmem i zupełnie niezrozumiałym niemieckim post, czy neo sam nie wiem czego. Znów stereotypy. Tego sytego, zamożnego, dobrze zorganizowanego miasta. Gdzie można pić najlepsze rieslingi od Alzingera na kieliszki w barach sieci Wein &
Co albo delikatesach Juliusa Meinla. A jak się znudzi próbować win z Montalcino albo Saint-Estephe. Kieliszek kosztuje tylko kilka euro.
Takie fanaberie. Dla duchowej równowagi warto przespacerować się przejściem podziemnym w stronę Opery. Gdzie przed światem chowają Ci, którzy czują się wykluczeni. Którzy o każdej porze dnia i nocy
patrzą nie widząc. Przenoszą się do innych światów i innych przestrzeni. Polecam też lekturę książki Gerharda Rotha pod tytułem „Podróż do wnętrza Wiednia”. Tam można znaleźć więcej rys na wizerunku tego miasta. Przyczyn melancholii. Tej chwili zatrzymania się. Egzystencjalne rozterki najlepiej utopić wieczorem w którymś z heurigerów na Hietzingu. Zamówić prostą rybę z patelni do której podadzą litr białego wina spod kapsla. Gdzie czas się zatrzymał, a goście siedzą na krzesłach, które stoją tam przynajmniej od pół wieku. Gdzie akordeonista najpierw uraczy nas rzewnym ludowym przyśpiewem, żeby potem walczyć z harmoniami Jimmiego Hendrixa. Świece gasną, a »